lami. Ani jeden kamyk, ani jedna zużyta zapałka nie leżały na drodze; nie ulega bowiem wątpliwości, że pani Małgorzata zauważyłaby to natychmiast. W duszy żywiła głębokie przekonanie, że Maryla Cutbert zamiatała to podwórze równie często jak swe pokoje. Możnaby śmiało jeść wprost z ziemi bez obawy połknięcia źdźbła brudu.
Pani Linde krótko a mocno zapukała do drzwi kuchni i, usłyszawszy „proszę“, weszła. Kuchnia na Zielonem Wzgórzu była niezmiernie wesoła, a tak czysta, iż czyniła wrażenie nigdy nieużywanej sali. Okna jej zwrócone były na wschód i na zachód. Ze strony wschodniej, od podwórza, wdzierał się tu cały potok łagodnego czerwcowego słońca; od zachodu zaś, skąd rozweselał oczy blask białego kwiecia wiśni z sadu i zieleń lekko kołyszących się smukłych brzóz, pięło się dzikie wino.
Tutaj Maryla Cutbert zwykła była siadywać, o ile chciała chwilę wypocząć, zawsze nieufnie spoglądając na słońce, które wydawało jej się zbyt wesoło świecące dla poważnego świata. Tutaj też siedziała w tej chwili właśnie, zajęta haftem. Stół był nakryty do wieczerzy.
Zaledwie Małgorzata zdążyła uchylić drzwi, już doskonale zauważyła wszystko, co stało na owym stole. Znajdowały się na nim trzy nakrycia; widocznem więc było, że Maryla oczekiwała jakiegoś gościa, mającego przybyć z Mateuszem. Lecz talerze były codzienne, zaś na salaterce tylko powidła z jabłek i jeden rodzaj pieczywa. A więc ten oczekiwany gość nie był żadną czcigodną, wysoko urodzoną osobą.
W takim razie jednak co znaczył biały kołnierzyk Mateusza i gniada klacz? Pani Małgorzata zaczęła gubić się w tej zagadkowej sprawie na zwykle tak cichem, bynajmniej nieosłoniętem tajemniczością, Zielonem Wzgórzu.
— Dobry wieczór, Marylo — rzekła, wchodząc.
— Dobry wieczór, Małgorzato — odrzekła wesoło Maryla. — Śliczny wieczór, prawda? Siadaj, proszę! Jakże się twoi miewają?
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.