podniesioną. Gilbert stał przed drzwiami sieni, czekając na nią.
— Tak mi przykro, żem zażartował z twoich włosów, Aniu — rzekł błagalnym szeptem. — Mówię szczerze. Nie gniewaj się, proszę!
Ania przemknęła obok niego, nie patrząc i nie chcąc słuchać.
— Aniu, jakżeś mogła! — westchnęła Djana na powrotnej drodze, poczęści z wyrzutem, poczęści z podziwem.
Djana była pewna, że sama nie potrafiłaby oprzeć się błagalnej prośbie Gilberta.
— Nigdy nie wybaczę Gilbertowi — rzekła Ania stanowczo. — W dodatku pan Philips napisał „Andzia“. Żelazo rozdarło moją duszę, Djano!
Djana nie miała pojęcia, co znaczyły te wyrazy, lecz zrozumiała, że musiało to być coś strasznego.
— Nie powinnaś gniewać się tak bardzo o to, że Gilbert zażartował z twoich włosów — pocieszała ją. — Wszakże on żartuje z wszystkich dziewczynek. Wyśmiewa moje warkocze, że są takie czarne. Nazwał mnie wroną z dziesięć razy, a przecież ani razu nie przepraszał mnie za to.
— Wielka jest też różnica być nazwaną wroną a marchewką — rzekła Ania z godnością. — Gilbert zranił moje uczucia w sposób okrutny.
Być może, iż burza ta minęłaby bez dalszych następstw, gdyby nic więcej nie było zaszło. Lecz jedno nieszczęście pociąga za sobą najczęściej drugie.
Dzieci szkoły avonlejskiej spędzały często pauzę południową na zbieraniu żywicy w sosnowym lasku pana Bella. Przebywając tam, mogły z łatwością mieć oko na domek pobliski, w którym pan Philips jadał obiady. Skoro tylko spostrzegały go wychodzącego, natychmiast co tchu pędziły ku szkole. Wobec tego jednak, że ścieżka, którą wracał nauczyciel, była co najmniej trzy razy krótsza od drogi, jaką musiały przebiec, spóźniały się zwykle o parę chwil.
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.