Coś, co w braku innego określenia możnaby nazwać przyjaźnią, istniało zawsze pomiędzy Marylą Cutbert a panią Małgorzatą, pomimo — albo może właśnie z powodu kontrastu ich natur.
Maryla była to wysoka i szczupła kobieta o ostrych konturach członków. Jej ciemne włosy o niewielu siwych pasmach zwinięte były stale w gruby węzeł, w morderczy sposób przeszyty dwiema metalowemi szpilkami. Czyniła wrażenie osoby o ciasnym poglądzie na świat i bardzo wymagającej. Jednakże nieznaczny jakiś rys wokoło ust, leciutko tylko naznaczony, wskazywał, że gdyby był cokolwiek bardziej rozwinięty, zdradzałby niewątpliwie skłonność do wesołej ironji.
— My mamy się wszyscy doskonale — odpowiedziała pani Małgorzata. — Lecz kiedym zobaczyła Mateusza, jadącego gościńcem, przyszło mi na myśl, czy nie zaszło u was coś niepomyślnego. Sądziłam, że jedzie może po doktora.
Jakiś niewidoczny prawie uśmiech zaigrał na ustach Maryli. Oczekiwała Małgorzatę; wiedziała dobrze, że widok Mateusza, wyjeżdżającego niespodzianie kabrjoletem, rozbudzi bez wątpienia ciekawość sąsiadki.
— O nie, czuję się zupełnie dobrze, pomimo żem miała wczoraj ciężką migrenę — odrzekła. — Mateusz pojechał na dworzec. Oczekujemy małego chłopca z Domu Sierot, w Nowej Szkocji. Ma on właśnie przyjechać wieczornym pociągiem.
Gdyby Maryla była oznajmiła, że Mateusz pojechał na dworzec dla odebrania kangura, przysłanego z Australji, zdumienie pani Małgorzaty pewnie nie byłoby większe. Zdawało się, że oniemiała na parę sekund. Niepodobieństwem przecież było przypuszczać, że Maryla żartuje z niej... lecz w tej chwili pani Małgorzata gotowa była tak sądzić.
— Czy mówisz serjo, Marylo? — spytała, odzyskawszy głos.
— Ależ, naturalnie — odpowiedziała zapytana takim
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.