tonem, jak gdyby sprowadzanie chłopców z Domu Sierot, w Nowej Szkocji, stanowiło część zwykłych zajęć wiosennych każdej porządnej fermy w Avonlei, nie zaś aby było faktem całkiem tu niesłychanym.
Pani Małgorzata czuła, że traci swą duchową równowagę. Myślała samemi wykrzyknikami. Chłopiec! Maryla i Mateusz Cutbertowie adoptują chłopca! Z Domu Sierot! Czyż to nie koniec świata! Chybaż po tem nic ją już nie będzie w stanie zadziwić! Nic! Nic!...
— Skądże taka myśl wam przyszła? — spytała tonem nagany.
Ponieważ powzięto postanowienie bez jej rady, należało więc je zganić.
— O, długo rozmyślaliśmy nad tem, — właściwie przez całą zimę, — odpowiedziała Maryla. — Na kilka dni przed Bożem Narodzeniem była u nas pani Spencer i opowiadała, że na wiosnę przyjmie do siebie dziewczynkę z Domu Sierot w Hopetown[1], gdzie mieszka jej cioteczny brat; często bywając u niego, miała sposobność poznać ten Dom Sierot, jako dobrze prowadzony. Mówiła o kilku chłopcach sierotach, których tam widywała, a że Mateusz i ja już dawno myśleliśmy o tem, więc postanowiliśmy wziąć do siebie owego chłopca. Mateusz jest już niemłody, — wiesz, że skończył sześćdziesiąt lat — i nie taki rzeźki, jak dawniej. Od czasu do czasu serce go niepokoi. A pani wszakże rozumie, co to znaczy najmować obcą pomoc! Niema tu innych najemników, jak te głupie wyrostki francuskie. Trudno ich utrzymać, bo zaledwie się ich nieco poduczy i przyzwyczai, wymykają się do fabryk lub wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych.
Początkowo myślał Mateusz o chłopcu z Barnado. Ale ja nie chciałam się na to zgodzić. — Być może, iż to bardzo odpowiedni nabytek, nie twierdzę przeciwnie — rzekłam — ale nie chcę znać uliczników Londynu. Daj mi
- ↑ Hoptaun.