zwiędłą już łąkę koniczyny, poprzez mostek i gaik sosnowy, przy świetle bladego księżyca, zawieszonego nisko nad zachodnim skrajem lasu.
Pani Barry, usłyszawszy słabe pukanie do drzwi, otworzyła i ujrzała na progu przygnębionego małego gościa, z blademi ustami, o wielkich oczach, pełnych błagalnej prośby.
Twarz jej przybrała srogi wyraz. Pani Barry należała do kobiet o stanowczem zdaniu i ustalonych niechęciach, a gniew jej bywał z tych zimnych, upartych, które najtrudniej jest zwalczać. Należy jej oddać sprawiedliwość, że tym razem była głęboko przekonaną, iż Ania upoiła Djanę umyślnie; stanowczo więc postanowiła strzec swą córeczkę od bliższego zetknięcia się z podobnie niedobrem dzieckiem.
— Czego chcesz? — spytała oschłym tonem.
Ania złożyła błagalnie ręce.
— Ach, pani Barry, proszę mi przebaczyć. Ja nie miałam zamiaru... upoić... Djanę. Jakżebym śmiała uczynić coś podobnego? Niech pani sobie wyobrazi, że pani jest ubogą sierotą, przygarniętą przez dobrych ludzi, i ma pani jedyną serdeczną przyjaciółkę, jedynego oddanego człowieka na całym świecie. Czyż pani upoiłaby ją umyślnie? Myślałam, że to zwyczajny sok malinowy. Byłam przekonana. Ach, proszę, niech pani nie mówi, że pani nie pozwoli więcej obcować Djanie ze mną! Czyniąc tak, okryłaby pani całe moje życie ciemnym obłokiem smutku i rozpaczy.
Przemowa ta, któraby bez wątpienia odrazu rozbroiła czułe serce pani Linde, nie wywarła podobnego wrażenia na pani Barry. Przeciwnie, rozdrażniła ją jeszcze więcej. Podejrzliwie spoglądała na dramatyczne ruchy i słuchała wyszukanych wyrażeń Ani, przypuszczając, że dziewczynka żartuje z niej. Więc też rzekła chłodno i okrutnie:
— Nie uważam, abyś była odpowiedniem towarzystwem dla Djany. Pójdź raczej do domu i sprawuj się jak należy.
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.