Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

Usta Ani zadrgały.
— Czy mogłabym zobaczyć Djano po raz ostatni, by ją pożegnać? — spytała błagalnie.
— Djana pojechała z ojcem do Carmody — rzekła pani Barry, odchodząc do mieszkania i zamykając drzwi za sobą.
Ania spokojna, lecz złamana powróciła na Zielone Wzgórze.
— Ostatnia moja nadzieja prysnęła — rzekła do Maryli. — Sama zwróciłam się do pani Barry, lecz przyjęła mnie bardzo niegrzecznie. Marylo, nie sądzę, by to była dobrze wychowana osoba. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak pomodlić się o zmianę usposobienia pani Barry. Lecz nie mam wielkich nadziei co do tego, Marylo. Wątpię bardzo, czy sam Pan Bóg potrafiłby coś wskórać u tak upartej osoby.
— Daj pokój, Aniu, tym uwagom — przerwała Maryla, starając się powstrzymać od śmiechu, który czuła, że ją opanowywał.
Zato, opowiadając wieczorem całe to wydarzenie Mateuszowi, śmiała się wraz z nim serdecznie ze strapień Ani.
Ale kiedy przed udaniem się na spoczynek zaszła do pokoiku na facjatce i zastała Anię śpiącą, a bardzo spłakaną, niezwykły wyraz słodyczy odmalował się na jej twarzy.
— Biedactwo! — szepnęła, odgarniając pukiel włosów z zalanej łzami twarzyczki dziewczęcia. Poczem pochyliła się nad śpiącą i pocałowała spoczywający na poduszce rozgrzany policzek.