Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

Trzecia godzina po północy dochodziła, gdy Mateusz przybył z doktorem, po którego musiał jechać o wiele dalej, niż zwykle. Lecz gwałtowna potrzeba obecności lekarza już była minęła. Mimi czuła się daleko lepiej i spała spokojnie.
— Zdarzały się chwile, że byłam bliska rozpaczy — opowiadała Ania. — Miała się gorzej i gorzej nawet niż bliźnięta Hammondów, a właściwie ostatnia para. Zdawało mi się, że jest bliską uduszenia się. Dałam jej całą zawartość butelki, a przy ostatniej kropli powiedziałam — nie do Djany ani do Mani, bo nie chciałam ich przerażać — były już i tak bardzo przestraszone — tylko do siebie samej, że „jest to ostatnia słaba nadzieja... a lękam się, czy nie stracona“. Szczęściem po paru minutach dziecko wykrztusiło flegmę i poczuło się daleko lepiej. Pan doktór musi sobie wyobrazić moje uczucia w owej chwili, gdyż nie jestem w stanie ich wypowiedzieć. Pan wie, że są uczucia, których nie można wyrazić słowami.
— Tak, wiem — potwierdził doktór.
Patrzał na Anię, jakby i jemu właśnie przychodziły na myśl rzeczy, których nie można wyrazić. Gdy rodzice Djany przyjechali, rzekł do nich:
— Ta mała czerwonowłosa dziewczynka, którą Cutbertowie wychowują, to dzielny człowiek. Zapewniam was, że ona ocaliła życie waszej małej, bo ja przybyłbym zbyt późno. Posiada zręczność i przytomność umysłu, wprost zdumiewającą u dziecka w tym wieku. Nigdy nie widziałem podobnego wyrazu oczu, gdy mi opowiadała, w jakim stanie znalazła małą i co jej zaordynowała.
Ania powracała do domu w jasny mroźny poranek, z powiekami zapadającemi się po bezsennie spędzonej nocy. Lecz idąc wielką białą łąką i mijając błyszczące od szronu sklepienie klonów, tworzących ową Aleję Zakochanych, rozprawiała bezustannie.
— Ach, Mateuszu, czyż to nie cudny poranek? Świat wygląda tak, jakby go Bóg stworzył dla swej przyjemności,