Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

Barry wyjęła swoją najdroższą zastawę do herbaty, zupełnie jak gdybym była prawdziwym gościem. Nie mogę wcale powiedzieć Maryli, jakie to uczyniło na mnie wrażenie. Nikt dotąd nie przyjmował mnie w ten sposób. Poczęstunek składał się z placka z owocami, z ciastek z kremem, z orzechów w cukrze i dwóch rodzajów konfitur. Pani Barry zapytała mnie, czy chcę jeszcze herbaty i rzekła do męża: „Tatusiu, czemu nie podajesz Ani sucharków? — Jakże to musi być przyjemnie, Marylo, być dorosłym, jeśli wtedy w ten sposób gospodyni przemawia.
— Nie zwracałam na to nigdy uwagi — rzekła Maryla.
— W każdym razie, gdy dorosnę — mówiła Ania dalej — będę zawsze mówiła do małych dziewczynek, jak gdyby były dorosłe, bezwarunkowo, i nigdy nie będę szydziła, jeśli się które dziecko górnolotnie wyrazi. Wiem ze smutnego doświadczenia, jak to rani uczucia... Po herbacie Djana i ja piekłyśmy biszkopciki. Nie bardzo się one udały, zapewne dlatego, żeśmy je robiły po raz pierwszy. Djana poleciła mi obracać je, podczas gdy smarowała masłem blachę, ale ja zapomniałam i dałam im się spalić. A kiedy wystawiłyśmy resztę biszkopcików go wystudzenia, kot dobrał się do półmiska i trzeba było wszystko wyrzucić. Lecz samo przygotowanie ich było dużą przyjemnością. Kiedy się wybierałam do domu, pani Barry prosiła, abym przychodziła jak najczęściej. Djana, stojąc u okna, przesyłała mi całusy, dopóki szłam Aleją Zakochanych. Jestem dziś tak szczęśliwa, Marylo, że postanowiłam ułożyć sobie zupełnie nową modlitwę wieczorną, aby podziękować Stwórcy za to, co mnie spotkało.