Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.

turę tego dziecka i wiem, co jest połączone z jej dobrem, Mateuszu.
— A jednak sądzę, że powinnaś była jej pozwolić — powtarzał Mateusz stanowczo.
Nie umiał dobrze argumentować swego zdania, lecz potrafił uparcie twierdzić.
Maryla westchnęła beznadziejnie i zamilkła.
Nazajutrz, kiedy Ania zmywała naczynia po śniadaniu, Mateusz, idąc do śpichrza, odezwał się znowu do siostry:
— Powinnabyś pozwolić Ani pójść na koncert, Marylo.
Twarz Maryli przybrała na parę sekund wyraz nie do opisania. Poczem, poddając się widocznie konieczności, rzekła surowo:
— Owszem, może pójść, jeśli ci ta sprawa nie daje spokoju.
W tej chwili Ania wybiegła z alkówki, w której zajęta była zmywaniem, trzymając mokrą ściereczkę w ręce.
— Ach, Marylo, Marylo, powtórz te błogosławione wyrazy raz jeszcze!
— Uważam, że jednorazowe powiedzenie wystarczy. Jest to sprawa Mateusza. Ja umywam ręce od wszystkiego. Jeśli wychodząc podczas chłodnej nocy z gorącej sali koncertowej, nabawisz się zapalenia płuc, nie miej żalu do mnie, lecz do Mateusza. Ależ, Aniu, zmiłuj się, wszak zalewasz wodą podłogę. Nigdy w życiu nie widziałam równie nieuważnego dziecka!
— Ach, ja wiem dobrze, że często jestem powodem przykrości — rzekła Ania żałośnie. — Tak często postępuję błędnie. Natychmiast wezmę trochę piasku i wytrę plamy na podłodze, zanim jeszcze pójdę do szkoły. Ach, Marylo, ja tak bardzo marzyłam o tym koncercie... Nigdy w życiu nie byłam na żadnym, i kiedy inne dziewczynki w szkole rozmawiały ze sobą o muzyce i śpiewie, czułam się niezmiernie upokorzona. Maryla nie wyobraża sobie, jak mi wtedy było, lecz Mateusz to rozumie. A to tak przyjemnie być zrozumianym.