Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

drzwiom bawialki. — Poprostu skakała ze złości. A jak strasznie urągała mnie, twierdząc, że.jestem najgorzej wychowaną dziewczyną, jaką kiedykolwiek w życiu spotkała, i że rodzice moi powinniby się wstydzić mojego postępowania. Powiedziała też, że nie pozostanie u nas dłużej, z czego ja się bardzo cieszę. Ale rodzice są zmartwieni.
— Dlaczegóżeś nie wyjawiła, że to wszystko stało się z mojej winy? — spytała Ania.
— Czyż mogłaś przypuszczać, że uczynię coś podobnego? — spytała Djana oburzona. — Nie jestem plotkarką, a w tym wypadku zawiniłam tyleż, co i ty.
— A więc ja sama pójdę jej to powiedzieć — rzekła Ania rezolutnie.
Djana osłupiała.
— Aniu! Nigdy w życiu! Wszakże... ona cię zje żywcem.
— Nie strasz mnie! Ja i tak jestem przerażona — błagała Ania. — Wolałabym się znaleźć w lwiej paszczy. Ale muszę tak postąpić. Była to moja wina i powinnam wyznać prawdę. Szczęściem przywykłam wyznawać i nabrałam doświadczenia w tym kierunku.
— A więc dobrze. Ciotka jest w bawialnym pokoju — rzekła Djana. — Możesz tam wejść, jeśli chcesz. Ja nie odważyłabym się nigdy! Nie sądzę też, byś potrafiła cokolwiek wskórać.
Pokrzepiona taką zachętą, Ania rezolutnie skierowała się do owej paszczy lwa, czyli zbliżyła się do drzwi bawialni i delikatnie zapukała. Krótkie „proszę wejść“ było odpowiedzią.
Panna Józefina Barry, chuda, wysoka, o surowej twarzy osoba, siedziała przed kominkiem, haftując bardzo gorliwie. Widocznie była jeszcze dobrze zagniewana i oczy jej spoglądały wrogo poprzez złote okulary. Obróciła się w swym fotelu, pewna, że ujrzy Djanę. Tymczasem wzrok jej padł na bladą dziewczynkę, w wielkich oczach której malowała się dziwna mieszanina rozpaczliwej odwagi i drżącej trwogi.