Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

szeleszczących liściach, sprawił, że na chwilę serce w niej zamarło. Przeciągły jęk dwóch starych gałęzi, trących się o siebie, sprowadził krople potu na jej czoło. Łomocące w ciemnościach skrzydła nietoperzy wydawały jej się skrzydłami nieziemskich postaci.
Kiedy wreszcie dobiegła do otwartego pola pana Bella, popędziła niem na przełaj, niby ścigana przez hufiec białych cieni, i dopadła drzwi kuchni rodziny Barrych zziajana, bez tchu prawie, ledwie zdolna wyjąkać prośbę o pożyczenie wzoru fartuszka. Djany nie zastała w domu, nie było więc powodu do zatrzymywania się tam dłużej. Należało natychmiast udać się w powrotną tak bardzo przerażającą drogę. Ania przebyła ją z zamkniętemi oczami; wolała raczej rozbić sobie głowę o wystające gałęzie drzewa, niż ujrzeć jakąś białą postać.
Kiedy wreszcie chwiejnym krokiem przebyła deski kładki, z piersi jej wydobyło się długie westchnienie ulgi.
— No, i cóż, nikt cię nie porwał? — spytała nielitościwa Maryla.
— Ach Marylo! — jęknęła Ania. — Będę się już teraz zadowalała pospolitemi miejscami.