do herbaty, nie potrafili się powstrzymać od wykrzyków zachwytu.
— To Ani zasługa — przyznała Maryla, zawsze sprawiedliwa.
A Ania uczuła, że przychylny uśmiech pani Allan było to zbyt wiele szczęścia na ziemi.
Mateusz nie wydalił się z domu dzięki wymowie Ani. Odwiedziny te wprawiły go w taki stan nieśmiałości i zdenerwowania, że Maryla porzuciła nadzieję przekonania go, by zasiadł przy stole. Lecz Ania potrafiła tak szczęśliwie nań wpłynąć, iż oto w swem świątecznem ubraniu i białym kołnierzyku siedział obok pastora, zagłębiony w bardzo zajmującej rozmowie o rolnictwie. Rozumie się, iż nie bawił pani Allan, lecz tego przecież nikt nie śmiał od niego wymagać.
Wszystko szło jak z płatka, dopóki nie nadeszła chwila częstowania ciastem roboty Ani. Pani Allan, mając przed sobą talerzyk najrozmaitszych ciasteczek, podziękowała za tort. Lecz Maryla, widząc rozczarowanie na twarzyczce Ani, rzekła z uśmiechem:
— Ale pani nie odmówi skosztowania tego tortu. Ania upiekła go specjalnie dla pani.
— W takim razie muszę go spróbować — roześmiała się pastorowa, biorąc spory trójkącik, co też uczynili mąż jej i Maryla.
Pani Allan wzięła kęs do ust i dziwny wyraz odmalował się na jej twarzy. Nie wyrzekła ani słowa, powoli żując trzymany w ustach kawałek. Maryla, zauważywszy to, pośpieszyła także skosztować ciasto.
— Aniu! — krzyknęła — coś ty dodała do tego ciasta?
— Nic, prócz tego, co przepis nakazuje — zawołała Ania przerażona. — Czy niesmaczne?
— Niesmaczne? Ależ wstrętne! Niechże go pani nie je, pani Allan! Aniu, skosztuj, proszę. I powiedz, coś dodała do mąki?
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/204
Ta strona została uwierzytelniona.