Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

że niepospolitą duszyczkę musiała posiadać ta biedna bezdomna istotka, której nieśmiały Mateusz Cutbert tak bardzo się przeraził.
Przykrość rozpoczęcia rozmowy została mu jednakże oszczędzona, bo zaledwie dziewczynka zrozumiała, że prawdopodobnie po nią przyjechał, zerwała się z miejsca, jedną chudą, brunatną rączką chwyciła wytartą, staromodną torbę podróżną, drugą zaś jemu podała.
— Domyślam się, że to pan Mateusz Cutbert z Zielonego Wzgórza — rzekła niezwykle jasnym i miłym głosem. — Cieszę się bardzo, że pana widzę. Zaczęłam się już lękać, że pan po mnie nie przyjedzie i przemyśliwałam, co właściwie mogło panu przeszkodzić. Postanowiłam więc, o ileby pan nie przyjechał po mnie dziś wieczór, wdrapać się po drabinie na szczyt tej oto wielkiej dzikiej wiśni i tam przepędzić noc. Wcalebym się nie bała, bo przecież cudnie byłoby przespać noc pośród białego kwiecia dzikiej wiśni, przy świetle księżyca, prawda? Zdawaćby się mogło, że mieszkam w marmurowym pałacu, czy nie? A byłabym zupełnie spokojna, że jeśli pan nie przybył po mnie dziś wieczór, z pewnością nadjedzie pan jutro wczesnym rankiem.
Mateusz, nieco zmieszany, uścisnął szczupłą dłoń dziewczynki, a jednocześnie stanowczo postanowił nie mówić temu dziecku o błyszczących oczach, że tu zaszło jakieś nieporozumienie. Zabierze ją do domu i niechaj Maryla rozwikła tę sprawę. Nie mógłby jej wszak w żadnym razie, nawet w razie pomyłki, pozostawić na dworcu; więc wszelkie pytania i wyjaśnienia pozostawi do chwili, gdy wreszcie szczęśliwie znajdzie się z powrotem w domu, na Zielonem Wzgórzu.
— Żałuję, żem się spóźnił — rzekł nieśmiało. — Chodź, mała, ze mną! Koń mój czeka dalej. Daj mi twoją torbę!
— Ach, cóż znowu! — zaprotestowała wesoło dziewczynka. — Nie jest ona wcale ciężka. Wprawdzie wszystko,