Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze, dziękuję bardzo — rzekł Mateusz — ale... ale... nie wiem... zdaje mi się... że teraz robią inne rękawy u sukien niż dawniej. Jeśliby to nie było zbyt śmiałe żądanie... pragnąłbym, aby one były uszyte wedle nowej mody.
— Bufiaste? Ależ naturalnie! Nie troszczcie się o to ani chwili. Uszyję ją wedle najświeższej mody — zapewniała pani Linde.
Kiedy Mateusz odszedł, rzekła do siebie:
— Przynajmniej raz biedne dziecko będzie ubrane, jak należy. Maryla wistocie ubiera ją wprost śmiesznie, i ja sama co najmniej dziesięć razy chciałam zrobić jej tę uwagę. Powstrzymałam się jednak, bo widzę, że Maryla uwag nie lubi, przekonana, że chociaż jest starą panną, zna się lepiej na wychowaniu dzieci, niż ja. Zawsze tak bywa. Tacy, co się zajmowali dziećmi, wiedzą dobrze, że niema stałych niewzruszonych metod, któreby się dały zastosować do wszystkich wychowańców. Ci zaś, co nie mieli potomstwa, sądzą, że wszystko jest równie proste i łatwe jak reguła trzech. Układasz trzy wiadome, a będziesz miał czwartą gotową.
— Jednakże ciało i krew nie dadzą się podciągnąć pod zasady arytmetyki i na tym właśnie punkcie Maryla popełnia błąd. Przypuszczam, iż ubierając Anię w sposób, w jaki to czyni, hartuje w niej ducha pokory, ale kto wie, czy natomiast nie rozwija w niej ducha zawiści i niezadowolenia. Jestem pewna, że biedne dziecko musi widzieć różnicę pomiędzy swoim strojem a ubraniem innych dziewcząt. Ale że też Mateusz zwrócił na to uwagę! Ten człowiek zbudził się po sześćdziesięciu latach snu!
Podczas następnych dwóch tygodni Maryla domyślała się, że Mateusz ma głowę zaprzątniętą czemś niezwykłem, lecz nie potrafiła odgadnąć, coby to być mogło. Zagadka wyjaśniła się nareszcie w wilję Bożego Narodzenia, gdy pani Linde przyniosła nową sukienkę. Maryla niczem nie zdradziła swego niezadowolenia, jakkolwiek zdawało się, że prawdopodobnie nie dowierzała dyplomatycznemu objaśnieniu