Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/263

Ta strona została uwierzytelniona.

śnie Djana, Ruby i Janka pobiegły szukać pomocy. Czy zechcesz być o tyle uprzejmym i podwieziesz mnie do przystani?
Gilbert chętnie podpłynął we wskazane miejsce, i Ania, odrzucając jego pomoc, sama zręcznie wyskoczyła na brzeg.
— Dziękuję panu bardzo — rzekła wyniośle, odchodząc.
Ale i Gilbert wyskoczył z łodzi i położył rękę na jej ramieniu, starając się ją zatrzymać.
— Aniu — rzekł śpiesznie — posłuchaj mnie! Czy nie moglibyśmy być przyjaciółmi? Bardzo mi jest przykro, żem wówczas zażartował z twoich włosów. Nie chciałem cię obrazić; powiedziałem ot tak sobie, dla żartu tylko. A zresztą to już tak dawno. Teraz włosy twoje są bardzo piękne... szczerze mówię. Bądźmy przyjaciółmi!
Ania zawahała się chwilę. Pomimo obrażonej dumy doznała nagle jakiegoś niezwykłego, dotąd nieznanego wrażenia, że ten na poły nieśmiały, na poły gorący wyraz ciemnych oczu Gilberta stał się jej miłym. Serduszko jej zaczęło uderzać szybciej i mocniej. Lecz gorżkie uprzytomnienie sobie zniewagi w szkole szybko odniosło zwycięstwo nad wahaniem. Scena, która się odegrała dwa lata temu, odżyła w wyobraźni Ani równie żywo, jak gdyby się wczoraj zdarzyła. Gilbert zawołał: „Marchewka!“ i okrył ją wstydem wobec całej szkoły. Gniew jej, który dojrzałym ludziom wydałby się równie śmiesznym jak i jego powód, nie ustąpił i nie złagodniał jeszcze. Nienawidziła Gilberta! Nigdy mu nie przebaczy!
— Nie — odrzekła chłodno. — Nigdy nie będzie przyjaźni pomiędzy mną a Gilbertem Blythe. Nie życzę sobie tego.
— Jak ci się podoba! — I Gilbert, zaczerwieniony z gniewu, wskoczył do swej łodzi. — Nigdy już nie poproszę cię o przyjaźń. Ja również dbać o nią nie będę.
Odepchnął łódź kilku szybkiemi, gniewnemi uderzeniami, a Ania odeszła stromą, paprociami osłoniętą ścieżką