i zatoki morskiej, gdzie mijali maleńką wioskę zrudziałych od niepogód i huraganów chat rybackich; to znowu wjeżdżali na wzgórza, z których widać było dalekie łańcuchy gór, spowite w mgły błękitne. W którąkolwiek zwrócili się stronę, wszędzie znajdowali bogaty i zajmujący temat do rozmowy.
Południe już się zbliżało, gdy przybyli do miasta i skierowali się ku „Beechwood“[1]. Był to poważny stary zameczek, oddzielony od ulicy szpalerem zielonych wiązów i rozłożystych buków. Panna Barry wyszła na ich spotkanie z życzliwem spojrzeniem w swych żywych czarnych oczach.
— Wreszcie przyjechałaś do mnie, Aniu kochana — przywitała dziewczynkę. — Zmiłuj się, dziecko, jakeś ty wyrosła! Wyższa jesteś ode mnie, naprawdę? Jesteś też o wiele ładniejsza, niż byłaś kiedyś. Ale o tem wiesz sama, nie potrzeba ci tego mówić.
— Właściwie nie wiedziałam — rzekła Ania rozradowana. — Wiem, że jestem mniej piegowata niż byłam dawniej, i z tego już jestem niezmiernie rada, lecz naprawdę nie odważyłam się sądzić, że inne zmiany zaszły w mojej powierzchowności. Cieszę się bardzo, że pani jest tego zdania.
Mieszkanie panny Barry było urządzone „bardzo wspaniale“ opowiadała później Ania Maryli. Obie dziewczynki, mieszkanki prowincji, zostały poprostu olśnione wykwintem saloniku, do którego wprowadziła je jego właścicielka.
— Czyż to nie istny pałac? — szepnęła Djana. — Nigdy dotąd nie byłam w mieszkaniu ciotki Józefiny i nie miałam pojęcia, że jest ono tak wspaniałe. Pragnęłabym tylko, aby Julja Bell mogła je zobaczyć... ona, co się tak chełpi, gdy mówi o saloniku swej matki.
— Pluszowy dywan — westchnęła Ania zachwycona —
- ↑ Bidżuud.