Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/290

Ta strona została uwierzytelniona.

Maryla odprowadzała ją na drogę. — Musi ci ona być wyręką nielada.
— Jest nią w istocie — odpowiedziała Maryla — a w ostatnich czasach stała się też o wiele poważniejsza i systematyczniejsza. Z początku lękałam się, że pozostanie na zawsze taką postrzeloną kozą, ale obecnie mogę jej we wszystkiem zaufać.
— Nie uwierzyłabym nigdy w taką przemianę wówczas, gdy zobaczyłam ją u was po raz pierwszy trzy lata temu — rzekła znowu pani Linde. — Boże miłosierny, nie zapomnę nigdy sceny, jaką mi ona wtedy urządziła. Powróciwszy owego wieczoru do domu, powiedziała do Tomasza: „Pamiętaj moje słowa, Tomaszu. Maryla Cutbert pożałuje tego, co uczyniła“. Ale omyliłam się i rada jestem temu. Szczęściem, Marylo, nie należę do tych ludzi, którzy nigdy nie chcą przyznać, że się pomylili. Nie, nie należę do nich. Mogłam się pomylić w ocenieniu Ani, lecz nic w tem dziwnego, gdyż oryginalniejszego i bardziej niezwykłego dziecka nie było chyba na świecie. Wszelkie wnioski słuszne, nie zawodzące w stosunku do innych dzieci, nie mogły być do niej zastosowane. Zadziwiającem jest, jak bardzo zmieniła się przez te trzy lata, szczególniej co do powierzchowności. Wyrosła na zupełnie ładne dziewczę, chociaż osobiście nie jestem zwolenniczką tych bladych wielkookich podlotków. Wolę okrągłe buziaki i mocne rumieńce Djany lub Ruby Gillis. Ruby jest bardzo efektowna. A jednak... nie wiem czemu, kiedy widzę Anię w ich towarzystwie, one obok niej wyglądają pospolicie i napuszenie. Zupełnie jak owe białe lilje, które Ania nazywa narcyzami, obok wielkich, czerwonych piwonij.