Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/307

Ta strona została uwierzytelniona.

zuchwałe i próżne było przypuszczenie, że miałabym stanąć na czele wszystkich maturzystów całej naszej Wyspy. Ale wybacz mi, Djano, muszę wybiec w pole zanieść tę nowinę Mateuszowi. Potem pójdziemy gościńcem, by ją oznajmić wszystkim kolegom.
Pobiegły w pole, poza stodoły, gdzie Mateusz zajęty był składaniem siana, a przypadek zrządził, że pani Linde, stojąc za furtką, gawędziła poprzez płot z Marylą.
— Ach, Mateuszu! — wykrzyknęła Ania. — Zdałam i jestem pierwszą... albo jedną z pierwszych! Nie pysznię się tem bynajmniej, ale jestem taka wdzięczna losowi!
— Zapewne. Wszakże byłem pewny tego — odrzekł spokojnie Mateusz, z zachwytem wpatrując się w listę przyjętych. — Wiedziałem, że z łatwością wyprzedzisz wszystkich.
— Świetnie się spisałaś, Aniu! Muszę ci to przyznać — dodała Maryla, starając się ukryć dumę, jaką ją przejęło powodzenie Ani, przed krytykującym wzrokiem pani Linde.
Ale ta poczciwa dusza odezwała się bardzo serdecznie:
— Ja także uważam, iż Ania świetnie się spisała. Jesteś chlubą twych przyjaciół, Aniu, i wszyscy mamy prawo być dumni z ciebie!
Uroczysty dzień ten zakończyła Ania godziną, spędzoną na probostwie, na miłej poważnej pogawędce z panią Allan.
Powróciwszy do swego pokoiku, uklękła u otwartego okna i w srebrnem świetle wielkiego księżyca wyszeptała modlitwę, pełną dziękczynień i gorących życzeń, płynących wprost z duszy. Zawierała ona wdzięczność za czas miniony i pokorne nadzieje na przyszłość. A kiedy wreszcie zasnęła na swej białej poduszce, senne jej marzenia były tnkie jasne i piękne, jakie tylko szesnastoletnie dziewczę może sobie uroić.