Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/314

Ta strona została uwierzytelniona.

przepysznemi cieplarnianemi kwiatami, jakiemi się inne damy przystroiły.
Ania zdjęła kapelusz i płaszczyk i, smutna, usunęła się w kącik. Gorąco życzyła sobie znaleźć się czemprędzej w swym białym pokoiku na Zielonym Wzgórzu.
Gorzej jeszcze czuła się na estradzie wielkiej sali koncertowej, gdzie się wkrótce znalazła. Elektryczne światła kłuły ją w oczy, zapach perfum i szelest jedwabi oszałamiał. Pragnęłaby raczej zasiąść pośród widzów obok Djany i Janki, które zdawały się bardzo mile czas spędzać.
Ania dostała się pomiędzy jakąś otyłą damę w różowej jedwabnej tualecie i wysoką młodą pannę o ironicznym wyrazie twarzy, wystrojoną w białą koronkową suknię. Otyła dama rozglądała się od czasu do czasu wokoło i poprzez lornetkę mierzyła krytycznym wzrokiem Anię, która, czując się wprost boleśnie dotknięta tym surowym egzaminem, omal nie krzyknęła głośno. Zaś młoda panna w białych koronkach słabo przyciszonym głosem mówiła swej najbliższej sąsiadce o „niezgrabach małomiasteczkowych“ i „pięknościach wiejskich“ oraz o prawdopodobnie odpowiednich rozkoszach, jakie miejscowe talenty zapowiedziały w programie. Ania przyrzekła sobie nienawidzieć tę białą koronkową lalkę do końca życia.
Niełaskawe dla Ani losy zrządziły, że jakaś zawodowa deklamatorka, chwilowo mieszkająca w hotelu, przyrzekła swój współudział w koncercie. Była to smukła, ciemnooka osoba w prześlicznej lśniącej popielatej sukni, utkanej jakby z promieni księżyca, z drogocennemi kamieniami na szyi i we włosach. Posiadała przecudnie miękki głos i niezwykłą siłę wyrazu, czem w zachwyt wprowadziła słuchaczy. Ania, zapominając o sobie i swym niepokoju z przed chwili, słuchała pełna podziwu, roziskrzonym wzrokiem wpatrzona w deklamatorkę. Lecz gdy ta skończyła, Ania ukryła twarz w dłoniach. Nie odważyłaby się teraz przemówić... nigdy, nigdy... Jakże mogła kiedykolwiek łudzić się, że umie deklamować? Ach, gdyby już była z powrotem na Zielonem Wzgórzu!