wrażenie sprawiła na nim wiotka postać Ani i jej inteligentna twarzyczka na tle zielonych palm. Józia Pay, której Gilbert towarzyszył, siedziała obok niego, a jej spojrzenie było istotnie triumfujące i szydercze. Lecz Ania nie widziała Józi i nie zwróciłaby na nią uwagi, gdyby ją była spostrzegła. Westchnęła głęboko, dumnie odrzuciła głowę, a pewność siebie i odwaga przebiegły po niej niby prąd elektryczny. Nie zblamuje się wobec Gilberta Blythe... nie pozwoli, by szydził z niej, nigdy, nigdy! Lęk i niepewność opuściły ją w mgnieniu oka. Zaczęła deklamować, a jej jasny, słodki głos docierał do najbardziej oddalonych kątów sali, dochodził tam bez najlżejszego drżenia lub załamania. Odzyskała w zupełności pewność siebie, a silna reakcja po krótkotrwałem osłabieniu woli sprawiła, iż deklamowała tak pięknie jak nigdy przedtem. Gdy skończyła, w sali rozległ się grzmot oklasków. Powróciwszy na swoje miejsce, Ania zarumieniona z radości i onieśmielenia, poczuła mocny uścisk dłoni otyłej pani w czerwonych jedwabiach.
— Prześlicznie mówiłaś — chwaliła serdecznie. — Płakałam jak dziecko, naprawdę płakałam. Ale wołają, bisują... żądają „bisu“.
— O, nie mogę — rzekła Ania zmieszana. — Jednak... muszę pójść, bo Mateusz byłby rozczarowany. Twierdził, że będą bisowali.
— Nie należy sprawić rozczarowania Mateuszowi — rzekła owa pani, darząc Anię życzliwem spojrzeniem.
Uśmiechnięta, zarumieniona, z rozpromienionem wzrokiem Ania ponownie stanęła na estradzie i wypowiedziała oryginalny i wesoły monolog, który się niezmiernie spodobał publiczności.
Reszta wieczoru była pewnego rodzaju triumfem dla Ani.
Po skończonym koncercie owa tęga pani — wdowa po jakimś amerykańskim miljonerze — zaopiekowała się Anią i przedstawiła ją wielu znajomym, a każdy z nich był bardzo uprzejmy dla sympatycznej młodej deklamatorki. I znakomita artystka, pani Evans, rozmawiała z nią długo
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/316
Ta strona została uwierzytelniona.