sen, nie chcę się zbudzić, wolę śnić dłużej i przerwałam szczypanie... Ale to jest przecież rzeczywista prawda i istotnie niedługo będę w domu!
Umilkła z westchnieniem ulgi. Mateusz niespokojnie kręcił się na swem miejscu. Rad był, że to Maryla, a nie on, powie temu biednemu, bezdomnemu dziecku, że dom, do którego tak tęskniła, swych drzwi dla niego nie otworzy.
Zmierzch był już zupełny, kiedy przejeżdżali obok mieszkania pani Linde. Pomimo to czcigodna niewiasta z okna swego potrafiła dojrzeć ich, gdy skręcali na drogę ku Zielonemu Wzgórzu.
Kiedy zajechali w podwórze, Mateusz drżał przed mającem nastąpić wyjaśnieniem, z uczuciem, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć. Nie myślał o przykrości, jaką ta omyłka sprawić może jemu lub Maryli, lecz o rozczarowaniu dziecka. Gdy wyobrażał sobie, jak zachwyt zgaśnie w jego oczach, doznawał równie bolesnego uczucia, jak gdyby miał pomóc w torturowaniu kogoś; doznawał takiego wstrętu, jaki go opanowywał, kiedy trzeba było zakłuć prosię, cielę lub inne niewinne stworzenie.
Stanęli przed dworkiem. W podwórzu było już zupełnie ciemno. Liście topoli poruszały się na gałęziach z szelestem jedwabiu.
— Posłuchaj pan, jak drzewa rozmawiają we śnie — szepnęła, stając na ziemi. — Jakież cudne muszą mieć sny!
Poczem, ująwszy mocno torbę, zawierającą całą jej chudobę, weszła za Mateuszem do sieni.