Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

Poczem znowu zniknęła pod kołdrą.
Maryla powoli zeszła do kuchni i zaczęła zmywać naczynia od wieczerzy. Mateusz palił fajkę — niewątpliwa oznaka złego humoru. Palił rzadko, bo Maryla nie lubiła tego, nazywając używanie fajki złem przezwyczajeniem. Nieraz jednak pozwalał sobie na ten wybryk, na co siostra patrzała wtedy przez palce.
— Tak, ładna historja! — rzekła gniewnie. — Przez posły wilk nie tyje. Prawdopodobnie służący pani Spencer przekręcił treść naszej prośby. Jutro musi jedno z nas pojechać rozmówić się z panią Spencer. Dziewczynę należy odesłać do Domu Sierot.
— Tak sądzę — odpowiedział Mateusz jakby bez przekonania.
— Sądzisz? — czy nie uważasz tego za konieczne?
— Wiesz, Marylo, to jest bardzo miłe stworzenie. Naprawdę, że przykro jest odesłać tę dziewczynkę, kiedy tak bardzo pragnęłaby tu pozostać.
— Ależ, Mateuszu, czyż, zdaniem twojem, powinnibyśmy ją zatrzymać?
Zdziwienie Maryli nie byłoby większe, gdyby jej spokojny brat wypowiedział chęć chodzenia na głowie.
— Nie, nie, nie zupełnie — wyjąkał Mateusz, nie wiedząc, jak wybrnąć. — Uważam... że nie mogą żądać tego od nas.
— Co znowu! A właściwie czem byłaby ona dla nas?
— Może my bylibyśmy czemś dla niej, Marylo — wyrzekł Mateusz zupełnie niespodzianie.
— Mateuszu! zdaje mi się, że to dziecko zaczarowało cię! Widzę, że pragniesz je zatrzymać!
— Wierzaj mi, że to bardzo ciekawa istota! — przekonywał Mateusz. — Gdybyś ją słyszała rozprawiającą, kiedyśmy wracali z dworca...
— O, mówić ona potrafi! Odrazu to poznałam. I to wcale dobrze o niej nie świadczy. Nie lubię dzieci, które dużo mówią. Nigdy nie pragnęłam dziewczynki z przytułku,