Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.

obraźni. Cieszę się jednak, że deszcz nie pada, bo łatwiej jest znieść zmartwienie w słoneczny dzionek. A dziś mam wielką troskę do dźwigania... Łatwo jest czytać o czyjemś nieszczęściu i wyobrażać sobie, że mybyśmy potrafili znieść je po bohatersku, lecz kiedy się ono na nas istotnie wali, to nie łatwo, prawda?
— Zmiłuj się, przestań paplać — rzekła Maryla. — Stanowczo, dziewczynka nie powinna tak dużo mówić.
Po tej uwadze Ania zamilkła uporczywie, aż milczenie jej, jako wymuszone, irytowało Marylę. I Mateusz nic nie mówił, co było zresztą stałym jego zwyczajem, — śniadanie więc minęło w zupełnej ciszy.
Powoli Ania wpadała w coraz większą zadumę, jadła machinalnie, a oczy jej utkwione były nieruchomo w obłoki, płynące za oknem. Marylę raziło to coraz więcej. Doznawała niemiłego uczucia, że podczas gdy to dziwne dziecko siedziało przy stole, duszyczka jego biegała w dalekich przestworzach na skrzydłach fantazji. Któż zgodziłby się mieć stale obok siebie taką istotę?
Ale — dziw nad dziwy! — Mateusz pragnąłby ją zatrzymać. Maryla czuła, że pragnie on tego zarówno silnie dziś rano, jak pragnął wczoraj wieczorem i że nadal będzie sobie tego życzył, Taka była natura Mateusza. Potrafił wbić sobie coś do głowy, trzymać się tego z zacięciem i trwać w upartem milczeniu, które mówiło więcej, niż gdyby powtarzał swoje zdanie od rana do nocy.
Po śniadaniu Ania ocknęła się z zadumy i spytała, czyby nie mogła zmyć naczynia.
— Czy umiesz porządnie i czysto zmywać? — spytała nieufnie Maryla.
— O-o! tak. Chociaż lepiej potrafię dzieci niańczyć. Mam doświadczenie pod tym względem. Szkoda, że tu niema maleństw, którychbym mogła doglądać.
— Ja nie żałuję tego. Ty jedna sprawiłaś nam już zbyt wiele kłopotu. Nie mam pojęcia, co począć z tobą. Mateusz jest istotnie dziwak, śmieszny dziwak!