Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dzikie rumaki nie wydrą z mej duszy tej tajemnicy — obiecała uroczyście Ania. — A zresztą czy dzikie konie potrafiłyby wydrzeć komu tajemnicę?
Ale Mateusz odszedł już, zdziwiony, że mu się tak łatwo powiodło. Maryla zaś, powróciwszy, została przyjemnie zdziwiona, usłyszawszy głośne wołanie z góry: „Marylo!“
— Cóż takiego? — spytała, wchodząc do sieni.
— Żałuję, że się względem pani Linde tak uniosłam i postąpiłam niegrzecznie... Chciałabym pójść przeprosić ją za to.
— Dobrze zrobisz.
Maryla tonem bynajmniej nie zdradziła ulgi, jaką ta wiadomość jej sprawiła. Bezustannie bowiem przemyśliwała co uczyni, jeśli Ania nie zechce ustąpić.
— Przyjdę do ciebie, gdy skończę dojenie krów.
W pół godziny potem Maryla z Anią szły Aleją; pierwsza wyprostowana z miną trjumfującą, druga z głową spuszczoną i przygnębiona. Lecz po kilku chwilach smutek Ani znikł jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Podniosła głowę i lekkim krokiem szła naprzód. Oczy utkwiła w zachodzące słońce, a całą jej istotę przeniknęła jakaś gwałtem tłumiona wesołość. Maryla z niezadowoleniem zauważyła tę zmianę. Nie była to żałująca pokutnica, jaką pragnęła przedstawić srodze dotkniętej pani Linde.
— O czem myślisz, Aniu? — spytała.
— Myślę o tem, co mam powiedzieć pani Linde — odrzekła Ania zadumana.
Było to w porządku albo prawie w porządku. Lecz Maryla nie mogła pozbyć się wrażenia, że coś nie dopisało w jej programie kary... Ania nie powinna była mieć tak zadowolonej ani pewnej siebie miny.
A zadowoloną i pewną siebie pozostała Ania do chwili, kiedy znalazła się wobec pani Linde, siedzącej nad robotą u okna swej kuchni. Wtedy radość znikła. W każdym rysie dziewczynki można było odnaleźć wyraz ponurego