żalu. I oto zanim jeszcze panie zdążyły wymówić wyrazy powitania, dziewczynka nagle upadła na kolana przed zdumioną panią Małgorzatą i błagalnie wyciągnęła ku niej splecione dłonie.
— Ach, pani Linde, jestem tak bardzo zmartwiona — rzekła ze drżeniem w głosie. — Nie potrafiłabym wypowiedzieć całego mego żalu, gdybym nawet użyła do pomocy słownika. Niechże się pani domyśli. Postąpiłam niegrzecznie... i zmartwiłam tych drogich opiekunów, Marylę i Mateusza, którzy pozwolili mi pozostać na Zielonem Wzgórzu, pomimo że nie jestem chłopcem. Jestem szkaradną i niewdzięczną dziewczyną, zasługuję na karę i na wydalenie z domu ludzi szanowanych. Było to bardzo brzydko, że uniosłam się, dlatego że mi pani powiedziała prawdę... Mam rude włosy, jestem piegowata, chuda i brzydka. To, co pani powiedziałam, jest prawdą, ale nie powinnam tego wyrzec. Ach, pani Linde, proszę, proszę, wybacz mi! Jeśli mi pani odmówi, będzie to dla mnie zmartwienie na całe życie. Przecież pani nie zechce obarczyć smutkiem całego życia biednej małej sieroty, jeśli była ona nawet gwałtowną. O, pewna jestem, że pani nie uczyni tego. Proszę, powiedz pani, że mi wybaczasz!
Ania splotła dłonie, spuściła głowę i czekała na wyrok...
Nie można było wątpić o szczerości tego wyznania. Brzmiała ona w każdym wyrazie, i Maryla, zarówno jak i pani Małgorzata, były o niej przekonane. Lecz pierwsza zrozumiała także, i to ją niezmiernie gniewało, że Ania napawała się tą sceną poniżenia i upajała patetycznością, do której znalazła sposobność. Gdzież była ta uzdrawiająca kara, którą Maryla wynalazła? Ania obróciła ją w pewnego rodzaju zabawę.
Pani Linde, w gruncie niezła kobieta, ale umysł nie spostrzegawczy, nie potrafiła tego zauważyć. Widziała jedynie, że Ania bardzo wymownie spełniła akt przeprosin, i wszelki gniew stopniał w jej duszy.
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.