Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo nie są... nie są... ładne — rzekła Ania z niechęcią.
— Ładne — sarknęła Maryla. — Nie łamałam sobie głowy nad wymyślaniem ładnych strojów dla ciebie. Nie lubię próżności, Aniu, mówię ci to otwarcie. Te sukienki są skromne, praktyczne, świeże, bez wszelkich falban i przybrań i mają ci służyć przez całe lato. Brunatną i granatową będziesz nosiła do szkoły, satynkową zaś w niedziele i do kościoła. Mam nadzieję, że będziesz uważną i postarasz się ich nie zniszczyć. Sądzę też, iż powinnabyś być wdzięczną, żeś otrzymała takie ubranie wzamian wyrośniętej sukienczyny, jaką dotąd miałaś.
— Ależ jestem bardzo wdzięczna — zaprotestowała Ania. — Byłabym jednak daleko wdzięczniejsza, gdyby... gdyby choć jedna z nich miała bufiaste rękawy. Bufiaste rękawy są teraz takie modne. Byłoby mi bardzo przyjemnie, jeślibym miała sukienkę z bufiastemi rękawami.
— Obejdziesz się bez tej przyjemności. Nie miałam dość materjału na bufiaste rękawy. Zresztą uważam tę modę za śmieszną. Wolę stokroć skromne, gładkie.
— Jednakże ja wołałabym wyglądać tak śmiesznie, jak wszyscy inni, niż wyróżniać się skromnem, gładkiem ubraniem — upierała się Ania.
— Mniejsza z tem!... Powieś nowe sukienki do szafy i zabierz się do przygotowania lekcyj do szkoły niedzielnej. Pan Bell przysłał mi dla ciebie podręcznik; jutro pójdziesz do szkoły — rzekła Maryla i urażona opuściła pokoik na facjatce.
Ania załamała ręce, spoglądając na rozłożone suknie.
— Tak bardzo się cieszyłam, że może jedna z nich będzie biała z bufiastemi rękawami — szepnęła smutnie. — Modliłam się nawet o to, chociaż nie bardzo wierzyłam w skuteczność mojej prośby. Nie przypuszczałam, żeby Pan Bóg miał czas zajmować się sukienką biednej sieroty. Wiedziałam, że to zależy tylko od Maryli. Szczęściem, potrafię sobie wyobrazić, że jedna z nich jest ze śnieżno-białego