lub mówić do kwiatów i drzew. Spoglądały więc na nią i szeptały pomiędzy sobą, kryjąc twarzyczki za książki. Nikt nie próbował zbliżyć się do niej z życzliwem przywitaniem ani w kościele, ani też w klasie panny Rogerson[1], gdzie się następnie odbywała lekcja.
Panna Rogerson była to osoba w średnim wieku, wykładająca już od lat dwudziestu w szkole niedzielnej. Jej sposób nauczania polegał na odczytywaniu pytań z podręcznika i zwracaniu bacznej uwagi, by zapytywana uczennica odpowiadała dosłownie wedle książki. Obecnie zwracała się często do Ani, która, dzięki przygotowaniu Maryli, odpowiadała szybko i dobrze. Niewiadomo tylko, czy rozumiała wiele z tych pytań i odpowiedzi.
Panna Rogerson nie bardzo jej się podobała. Ale nie dlatego Ania czuła się niezmiernie nieszczęśliwą. Wszystkie dziewczynki w szkole miały rękawy z bufami. Ania uważała, że nie warto żyć, jeśli się nie posiada buf u rękawów.
— Jakże ci się spodobała niedzielna szkoła? — spytała Maryla Ani po powrocie do domu.
Wobec tego, że wianuszek z kwiatów zwiądł, Ania cisnęła go na łąkę i Maryla dopiero po kilku dniach dowiedziała się o tem oryginalnem przybraniu kapelusza.
— Wcale mi się nie podobała! Jest okropna!
— Ależ, Aniu! — zawołała Maryla z wyrzutem.
— Ania z ciężkiem westchnieniem upadła na bujający fotel, ucałowała jeden z kwiatów Jutrzenki i ruchem ręki rzuciła ukłon kwitnącej pelargonji.
— Nudziliście się zapewne, gdy mnie tu nie było — rzekła. — Teraz opowiem wam o szkole niedzielnej. Postępowałam tak, jak mi Maryla kazała. Pani Linde nie było już w domu, wiec poszłam sama. Weszłam do kościoła z gromadką innych dziewcząt i usiadłam w kącie ławki obok okna. Pan Bell wyrecytował bardzo długą modlitwę. Byłabym się na śmierć zanudziła, gdybym nie siedziała przy
- ↑ Rodżerson.