Strona:L. M. Montgomery - Historynka.djvu/359

Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XXXII
OTWIERAMY NIEBIESKĄ SKRZYNIĘ

Listopad zbudził się ze swego snu o maju w niezwykle kapryśnym humorze. Nazajutrz po pikniku zaczął padać zimny jesienny deszcz i gdyśmy wstali, świat cały tonął we łzach, zmagał się z wichrem i spoglądał z żalem na zachmurzone niebo. Deszcz spływał po dachu, jakby roniąc łzy dawno zapomnianych smutków, wierzba u bramy sadu szumiała rzewnie bezlistnemi gałęziami, a sad był dziwnie obcy i nieprzystępny, jakby odwracający się do nas plecami.
Był piątek, lecz do szkoły mieliśmy pójść dopiero w poniedziałek, więc cały dzień przzepędziliśmy w altanie, sortując jabłka i słuchając opowiadań Historynki. Wieczorem deszcz przestał padać, wiatr odwrócił się w kierunku północnym, dmąc silnie, a zamglony żółty zachód ponad ciemnemi szczytami pagórków obiecywał jaśniejsze i pogodniejsze jutro.
Fela, Historynka i ja poszliśmy na pocztę po listy, idąc błotnistą drogą i obserwując z zainteresowaniem opadające z drzew resztki pożółkłych liści, które wyczyniały w powietrzu jakiś niesamowity taniec. Wieczór był pełen tajemniczych szmerów, skrzypienia gałęzi sosen, gwizdu wiatru w wierzchołkach drzew, szamoczącego się wiru w obeschłych już pobliskich zagajnikach. Lecz my nieśliśmy w sercach lato i blask słoneczny, a otaczająca nas