Strona:L. M. Montgomery - Historynka.djvu/79

Ta strona została przepisana.

— Przykre słowa nie łamią nikomu kości — zauważył Feliks filozoficznie.
— Ale łamią ludzkie uczucia. Ja się strasznie boję pana Campbella — wyszeptała Celinka z drżeniem.
— Może zaniechamy tego i wrócimy do domu? — proponował Dan.
— Możesz wrócić, jak ci się podoba — odparła z przekąsem Historynka, — ale ja pójdę do pana Campbella, bo jestem pewna, że okaże się całkiem miły. Ale jeżeli pójdę sama, to pieniądze, które od niego dostanę, zatrzymam dla siebie, pamiętajcie.
To nam wystarczyło. Nie mogliśmy przecież pozwolić na to, aby Historynka zebrała największą sumę na fundusz bibljoteki szkolnej.
Gospodyni pana Campbella wprowadziła nas do salonu i wyszła. W pewnej chwili ujrzeliśmy samego pana Campbella stojącego w progu i patrzącego na nas ze zdziwieniem. Odetchnęliśmy wszyscy z ulgą. Odnieśliśmy wrażenie, że dzisiaj właśnie był w całkiem niezłym humorze, bo wyraźny uśmieszek majaczył na jego ogolonej twarzy. Pan Campbell był wysokim mężczyzną, o dużej głowie i gęstych czarnych, przyprószonych siwizną włosach. Miał duże czarne oczy, okolone siateczką zmarszczek i cienkie zaciśnięte usta. Przyszło nam na myśl, że jest przystojny, jak na takiego starszego jegomościa.
Spojrzenie jego błądziło po naszych twarzach obojętnie, dopóki nie spoczęło na twarzyczce Historynki, siedzącej wygodnie w fotelu. Wyglądała, jak smukła lilja w tej swojej pozie mimowolnej gracji. Jaśniejszy ognik zaiskrzył się w czarnych oczach pana Campbella.
— Czy to delegacja z Niedzielnej Szkoły? — zapytał ironicznie.