przed sobą parę najsłodszych oczu, jakie kiedykolwiek widział — oczu małej dziewczynki, może o rok starszej od niego.
— Cóż ci jest? — zapytała go łagodnie.
Taro przez dłuższą chwilę łkał i płakał, aż wreszcie odpowiedział:
— Jest mi tu bardzo źle. Chcę iść do domu.
— Dlaczego? — pytała dalej dziewczynka, objąwszy go jedną ręką za szyję.
— Wszyscy mnie tu niecierpią; nikt nie chce się do mnie odezwać ani bawić się ze mną.
— O, wcale nie! — zawołała dziewczynka — dlaczegoż mieliby cię niecierpieć. To wszystko tylko dlatego, że jesteś nowy. Jak przyszłam pierwszy raz do szkoły zeszłego roku – było ze mną to samo. Nie trzeba się zaraz obrażać.
— Ale kiedy wszyscy się bawią a ja tu muszę siedzieć sam! — protestował Taro.
— O, nie, wcale nie musisz. Powinieneś wyjść, pobawić się trochę. Ja się z tobą będę bawiła. Chodź!
Taro znowu się głośno rozpłakał. Żal, wdzięczność i radość z powodu doznanego współczucia tak przepełniły jego małe serduszko, że nie mógł nad niem zapanować. Jak to przyjemnie płakać i być pieszczonym.
Ale dziewczynka zaśmiała się tylko i czem prędzej wyprowadziła go na podwórze, ponieważ jej mała macierzyńska duszyczka wszystko zrozumiała.
— Rozumie się, jak chcesz — możesz sobie płakać! — mówiła. — Ale musisz się też bawić.
Jakże się świetnie bawili.
Ale po nauce, kiedy dziadek Taro przyszedł po niego, Taro znowu zaczął płakać, ponieważ koniecznie chciał się pożegnać ze swą małą koleżanką.
Dziadek roześmiał się i zawołał:
Strona:Lafcadio Hearn - Czerwony ślub i inne opowiadania.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.