odzyskali wzrok, ujrzeli białą zgrozę morza, szalejącego na miejscu, gdzie były ich domy. Cofając się z rykiem, woda wyrywała całe szmaty ziemi; dwa, trzy, pięć razy morze uderzało i wracało, za każdym razem bijąc coraz słabiej, aż wreszcie wróciło do swego dawnego łożyska i zostało w niem — wściekając się wciąż, jak po tajfunie.
Na wzgórzu przez dłuższy czas nikt nie odezwał się ani słowem. Wszyscy milcząco przyglądali się zniszczeniu, które się dokonywało pod nimi — upiornemu wyglądowi wciąż wstrząsanych skał i obdartych do naga raf, chaosowi wzburzonego do dna morza i poszczególnym ciosom, wymierzanym napół już zrujnowanym ścianom domów mieszkalnych i świątyni. Wsi już nie istniało, jak nie istniało większej części pól, zniknęły nawet terasy ziemne, a ze wszystkich domów, zbudowanych nad zatoką, pozostały tylko dwie strzechy, które wciąż jeszcze sterczały wśród szumiących fal. Dopiero teraz wyrwał się z piersi ludzkich okrzyk strachu przed odpartą śmiercią i zdumienie, spowodowane widokiem tej strasznej klęski, szukało sobie wyrazu, gdy naraz usłyszano znów głos Hamagucziego, obwieszczający uprzejmie:
— Oto dlaczego podpaliłem ryż!
On, ich pan dziedzic, stał teraz wśród nich tak biedny, jak najbiedniejszy z nich, bo majątek jego przepadł — zato on uratował, zapomocą tej ofiary, czterysta istot. Mały Tada podbiegł ku niemu, złapał go za rękę i błagał go o przebaczenie, że wygadywał rzeczy niedorzeczne. Zaś wszyscy zgromadzeni zdali sobie naraz sprawę z tego, dzięki czemu znaj dują się przy życiu i zaczęli wielbić prosty, niesamolubny sposób, któremu zawdzięczali swe ocalenie.
Strona:Lafcadio Hearn - Czerwony ślub i inne opowiadania.djvu/157
Ta strona została skorygowana.