dziwszy go aż do samej werandy na tyłach świątyni, pożegnał się z nim.
Brzask już był, gdy Hoiczi wrócił do domu, ale nieobecności jego w świątyni nie zauważono, ponieważ kapłan, wróciwszy do domu bardzo późno, był przekonany, że on już śpi. W dzień Hoiczi miał sposobność odpocząć trochę; o swej dziwnej przygodzie wogóle nikomu nie wspominał. Następnego wieczoru o północy ten sam samuraj znowu przybył po niego i zaprowadził go przed dostojne zgromadzenle, przed którem Hoiczi popisywał się w dalszym ciągu z niemniejszem powodzeniem, jak podczas swego pierwszego występu. Tym razem jednak przypadkowo zauważono jego nieobecność w świątyni, a kiedy rano wrócił, zawezwano go do kapłana, który oświadczył mu tonem delikatnego wyrzutu:
— Przyjacielu Hoiczi, byliśmy o was bardzo niespokojni. Wychodzić o tej porze — to dla człowieka samotnego i niewidomego rzecz bardzo niebezpieczna. Czemużeście nam nie powiedzieli, że chcecie wyjść? Byłbym posłał z wami służącego. Gdzieżeście byli?
Hoiczi odpowiedział wymijająco:
— Wybaczcie, drogi przyjacielu, miałem pewną sprawę osobistą i nie mogłem załatwić jej o innej godzinie.
Odpowiedź ta nie obraziła kapłana, ale raczej zaskoczyła. A ponieważ wydała mu się też nienaturalną, zaczął coś podejrzewać. Obawiał się, czy przypadkiem złe jakieś duchy nie opętały pieśniarza i nie sprowadziły go na bezdroża. Więcej pytań już nie zadawał, jednakowoż nakazał służbie w świątyni uważać ściśle na to, co Hoiczi robi i iść za nim w razie, gdyby znowu w nocy opuścił świątynię.
Następnej nocy, która była przypadkowo bardzo
Strona:Lafcadio Hearn - Czerwony ślub i inne opowiadania.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.