„Tera e yuke!“
Musiałem powrócić do europejskiego hotelu nie dlatego, że była to pora obiadowa, gdyż na jedzenie poświęcam bardzo mało czasu, ale dlatego, że nie mogłem porozumieć się z Cha, aby mnie zawiózł do świątyni Buddhy, którą pragnąłem zwiedzić. Cha pojął odrazu, o co chodzi dopiero wtedy, gdy mu mój gospodarz hotelowy wyrzekł magiczne słowa:
Przebiegłszy w kilku minutach szerokie przedmieście, pełne ogrodów, i brzydkich kosztownych europejskich budynków, następnie most na kanale, pełnym małych, szczególnie zbudowanych łódek, znaleźliśmy się znowu w wąskich, niskich, jasnych i pięknych uliczkach innej części japońskiego City. Cha pędzi, ile mu sił starczy, pomiędzy dwoma rzędami łukowatych domków, zwężających się ku górze, i dziwnie małych otwartych sklepów. Nad każdym sklepem wystaje wąski, niebieski pasek dachu, wyskok, sięgający aż do miniaturowych balkoników drugiego piętra, a ze wszystkich fasad zwieszają się ciemno-niebieskie, białe albo karmazynowe draperye, pokryte pięknym, japońskim pismem, białem na niebieskim, czerwonem na czarnem, albo czarnem na białem. Wszystko jednak miga mi przed oczami jak sen. Mijamy drugi kanał i drapiemy się wąską uliczką w górę. Nagle przed budynkiem z olbrzymiemi schodami Cha staje, kładzie dyszle na ziemi, abym mógł wysiąść i, wskazując ręką na schody, mówi: „Tera“.