Strona:Lafcadio Hearn - Lotos.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

przy nieoczekiwanym skręcie, otwiera się przed nami, niby paszcza smoka, druga grota! Łódź nasza obija się o kamienne stopnie, wydając lekki dźwięk niby echo uderzenia w bęben świątynny. Jeden rzut oka wystarcza mi, abym wiedział gdzie jesteśmy. W głębokiej ciemni, widzę uśmiechające się oblicze Jizo z białego kamienia, a przed nią i dokoła, tajemniczy zbiór szarych, bezkształtnych form — wielką ilość fantastycznych figur, które w głębi duszy przywodzą nam na pamięć ruiny jakiegoś dziwnego cmentarza.
Od morza spuszcza się ku dołowi łupkowata posadzka w głąb groty, do czarnego wnętrza drugiej. I ta cała pochyłość pokryta jest setkami, tysiącami kształtów, podobnych połupanym haka.
Gdy jednak oko oswaja się z półmrokiem, poznaję, że to są małe, długie, cierpliwie i misternie układane kupki kamyków i odłamków skał.
— Shinda kodomo no shigoto — mówi Kurumaya, uśmiechając się rzewnie. — Wszystko to jest dziełem umarłych dzieci.
Opuszczamy łódź. Z porady mojego towarzysza wkładam obuwie, przygotowane umyślnie dla mnie „zori”, czyli słomiane sandały. Skała jest bardzo oślizgła. Suni idą boso. Jak pójdziemy dalej, jest dla mnie zagadką. Liczne bowiem kupki kamyczków, ułożone są tak blisko siebie, że nigdzie nie ma miejsca dla stopy.
— Mada michi ga avimasu — woła żeglarka, prowadząc nas. — Tu jest ścieżka!