Cały dzień jeszcze spędziłem na zwiedzaniu świątyń Shinto i Buddhy. Widziałem już tyle rzeczy ciekawych, ale nie spotkałem jeszcze oblicza Buddhy. Napróżno drapałem się z trudem po licznych schodach, przechodziłem bramami, pełnemi potworów wodnych, słoni, łbów lwich, zdejmowałem obuwie wchodząc do świątyni przepojonej kadzidłem, pełnej kwiatów lotosu z złoconego papieru, napróżno po przyzwyczajeniu się do ciemności, oczy moje szukały wizerunku jego. Nic, tylko bezładne błyskotki, na pół widziane, ołtarz pełen przepychu, tajemnicze brzęczenie powikłanych bronzów, naczynia rozmaitej formy, tekst zagadkowy, wszystko to dokoła zamkniętej na klucz skrzynki.
Co na mnie zrobiło największe wrażenie, to widoczna jasność obrzędów. Nic ponurego, nic surowego, nic ascetycznego, żadnych nawet cech uroczystych. Widne podwórza świątyń, widne schody, często pełne bawiących się dzieci; nawet matki, wstępujące na krótką modlitwę do miejsc świętych, nie bronią niemowlętom swym czołgać się po matach i gaworzyć.