ra — dwa razy, na trzy, wyciągnęliśmy los dobry! Teraz chodźmy zobaczyć statuę Buddhy.
I poprowadził mnie licznemi, dziwnemi ulicami na południowy koniec miasta.
Przed nami wznosi się pagórek, na którego szczyt prowadzą szerokie kamienne schody, między dwoma rzędami drzew cedrowych i klonów. Wchodzimy na górę i znów widzę przed sobą dwa czuwające lwy Buddhy, samca z rozwartą paszczęką i samicę z zamkniętym pyskiem. Mijamy je i wchodzimy na obszerne podwórze świątyni, na którego przeciwnoległym końcu wznosi się duży drewniany budynek.
Jest to świątynia. Dach o miedzianych tafelkach koloru niebieskiego, z wystającemi rynnami, zbiorniki wody i smoki, wszystko z biegiem czasu przybrało tę samą barwę. Takie same papierowe ściany są otwarte, a melancholijno-rytmiczny śpiew dochodzący nas z wnętrza, oznajmia nam, że przedpołudniowe nabożeństwo jest przerwane. Kapłani śpiewają tekst sanskrycki, przełożony na język chiński, intonując Sutrę z „Lotosu dobrego prawa.” Jeden ze śpiewających nadaje takt, waląc młotem obwiniętym bawełną w groteskowy, złoto i czerwono lakierowany przedmiot, podobny do głowy delfina, zwany Mokugyo, który wydaje ponuro rozbrzmiewający ton.
Z prawej strony świątyni znajduje się małe wnętrze, wypełnione zapachem kadzidła. Staram się przebić wzrokiem dym, który wydobywa się