cicha, spokojna, czysta. W białem świetle księżyca tajemniczo rysują się dziwne cienie szpiczastych dachów, sierpowate szczyty i sylwetki odświętnie ubranych Japończyków. Mały chłopiec, siostrzeniec naszego gospodarza, idzie naprzód, niosąc w ręce purpurowo-czerwoną latarnię; postępujemy za nim. Dźwięczne echo klapiących geta, i koro-koro drewnianych sandałów, wypełnia całą ulicę, gdyż wielu śpieszy tą samą drogą co i my, aby się przyjrzeć tańcowi. Kawałek drogi idziemy główną ulicą, potem przeciskamy się wąskiem przejściem pomiędzy dwoma domami i dostajemy się na szeroki, otwarty, oblany blaskiem księżyca plac, przeznaczony na taniec.
Taniec właśnie przerwano. Spoglądam dokoła i widzę, że, znajdujemy się na dziedzińcu starożytnej świątyni buddhyjskiej. Świątynia sama, niski, długi budynek, sterczący w górze szpiczastą sylwetką, ciemna i opuszczona, zamieniona jest obecnie, jak mi powiedziano, na szkołę. Kapłanów niema, wielki dzwon zdjęto, nie ma też ani Buddhy, ani Bonisattwy, jedna tylko kamienna Jizo, z obtłuczoną ręką, uśmiecha się pod blask miesiąca.
W samym środku dziedzińca stoi bambusowa podstawa, na której spoczywa bęben. Dokoła rozstawiono ławki szkolne, przeznaczone dla widzów.
Słychać przytłumiony szmer głosów ludzkich, jakby w oczekiwaniu czegoś uroczystego, gwar dzieci i cichy śmiech dziewcząt. A w dali po za dziedzińcem, po za ciemnym zawsze zielonym żywopłotem, widzę łagodne, miękie, białe światełka i szereg wielkich szarych kształtów, które rzucają długie
Strona:Lafcadio Hearn - Lotos.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.