Strona:Lafcadio Hearn - Lotos.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

ciągają ręce. I tak tajemniczo, powoli, posuwa się ów kołyszący pochód do wielkiego koła, oblanego światłem księżyca, otoczonego tłumem milczących widzów.
I ciągle wyciągają się równocześnie ręce, niby ruchome, tajemnicze zjawisko, raz na wewnątrz, drugi raz na zewnątrz koła, raz z podniesionymi, drugi raz z opuszczonemi rękawami, które pierzchają razem, niby wielkie ptaki. A równoczesne ruchy maleńkich nóżek zespalają się w taki rytm, że, patrząc na nie, ulega człowiek jakby hypnotyzmowi, że zdaje mu się, iż ma przed oczami lśniącą płynącą wodę.
Magiczne to złudzenie potęguje jeszcze ogromna cisza dokoła; nie słychać ani jednego głosu; widzowie milczą. W długich pauzach pomiędzy lekkiem klaskaniem w dłonie, słychać tylko brzęczenie chrząszczy w drzewach i szu-szu sunących w pyle sandałów. Z czem, myślę, możnaby to porównać? Z niczem. Z jakimś hypnotycznym stanem, snem, marzeniem na jawie.
Przychodzi mi na myśl, że to, na co patrzę, pochodzić musi z niesłychanie dawnych czasów, z prapoczątków życia wschodniego, może z zamierzchłych czasów samego Kamiyo, starożytnej magii bogów; symbol ruchu, którego znaczenie od wieków zginęło w przeszłości.
I ciągle to dziwne zjawisko, z milczącym zawsze uśmiechem, z niemem tajemniczem zginaniem ciała, niby pokłonem niewidzialnych istot. Zdaje mi się, że najlżejszy hałas, a wszystko to zniknie jak mgła, rozwieje się i nie pozostanie nic, prócz