zbutwiałego podwórza, opuszczonej świątyni i rozbitej statuy Jizo, uśmiechającej się tajemniczo, jak twarze tancerek.
W górze, w pośrodku błyszczy księżyc. Jestem jak w kole czarodziejskiem. I rzeczywiście jestem oczarowany, odurzony rytmicznym ruchem stóp, a nadewszystko wrzeniem i falowaniem przedziwnych rękawów, bezszelestnych, miękich jak cień, jak uderzenia aksamitnych skrzydeł olbrzymich nietoperzy. Nic nie da się z tem porównać.
Przypomniawszy sobie starożytną Hakabę w dali, przybraną tajemniczemi, białemi powitalnemi latarniami i patrząc na to nastrojowe widowisko, prawie że czuję żal, że nie jestem jednym z tamtych duchów. Chociaż nie! Te smukłe, milczące, falujące postacie nie należą do umarłych; w tej chwili zapalają białe ognie, i z ust pięćdziesięciu dziewcząt wybiega czysta, słodka jak śpiew ptaków pieśń:
„Sorota soroismahita odoriko ga sorota,
Sorokite, kita hareyukata!“
„Oto równo, jak kłosy ryżowe zebrał się zastęp tancerek w odświętnych szatach”.
I znowu brzęczenie chrząszczy, szu szu sandałów, łagodne klaskanie w dłonie i falujący, uroczysty taniec sunie dalej magnetycznie, powoli, z przedziwnym wdziękiem i naiwnością, odwieczną, jak korona pagórków dokoła wioski.
Ci, którzy stuletnim snem śpią pod zielonymi głazami, przybranymi w białe latarnie, ojcowie ich i praojcowie, nieznane generacye ich poprzedników,