pogrzebanych na cmentarzu i zapomnianych od lat tysiąca, i ci patrzyli niegdyś na takie samo widowisko. Ten, pod młodymi nogami wirujący, proch był życiem ludzkiem, śmiał się i śpiewał pod tym samym blaskiem księżyca, zginał się w tańcu i kołysał rękami.
Nagle ciszę przerywa śpiew męski. Dwóch olbrzymów, włączywszy się do koła, prowadzi pochód. Dwóch wspaniałych młodych wieśniaków z gór, prawie nagich, przewyższających tancerki o całą głowę. Brązowe ich ciało, spalone od wichru i słońca, przepasuje kimono, na kształt pasa. Nie mają zresztą na sobie nic, prócz olbrzymich słomianych kapeluszy i białych tabi, specyalnie na to święto przygotowanych.
Nigdy przedtem nie widziałem u tego ludu takich muskułów; ale uśmiechnięte ich, bez zarostu twarze mają łagodny i piękny wyraz chłopców japońskich. Wydają się być braćmi, tak są podobni w budowie ciała, te same ruchy, ten sam dźwięk głosu gdy intonują
„Ne demo yama demo ko wa umiokeyo,
Sen ryo kura yori ko ga takara”.
„W polu, czy w górach urodzone dziecię, cenniejszem jest nad skarb tysiąca ryos”. A Jizo, przyjaciółka dzieci uśmiecha się słodko.
Gdy strofka przebrzmiała, odpowiada jej łagodny śpiew dziewczęcy:
„Omon otoko ni sowasanu oya wa,
Oya de gozaranuko no kataki”.