Długie chwile mijały. Sherlock nie ruszał się, okiem wpatrzony w przeciwnika, który go szpiegował. Ale przeciwnik też się nie ruszał, a że Anglik nie umiał długo wyczekiwać bezczynnie — sprawdził czy bębenek jego rewolweru funkcyonuje, wyjął z futerału swój sztylet i poszedł prosto na nieprzyjaciela z tą chłodną zuchwałością i pogardą niebezpieczeństwa, które go czyniły strasznym.
Suchy trzask: nieznajomy nabijał rewolwer. Holmes rzucił się gwałtownie naprzód. Nieznajomy nie miał nawet czasu się odwrócić: Anglik już go chwycił. Nastąpiła walka gwałtowna, rozpaczliwa, w czasie której Anglik wyczuł usiłowanie przeciwnika, aby dobyć noża. Ale Holmes, którego podniecała myśl szybkiego zwycięstwa, szalone pragnienie ujęcia odrazu, w pierwszej chwili tego wspólnika Arsena Lupin, poczuł w sobie siły nieprzemożone. Obalił przeciwnika i gniótł go całym swym ciężarem, a unieruchomiając go swymi pięciu palcami, wszczepionymi w gardziel nieszczęśliwego, jak szpony jastrzębie. Drugą swobodną ręką szukał swej latarki elektrycznej, nacisnął guzik i rzucił światło na twarz pojmanego.
Strona:Leblanc - Arsen Lupin w walce z Sherlockiem Holmesem.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.