Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/105

Ta strona została skorygowana.
101

— Otóż, tak się ta rzecz przedstawia, — mówił doktór, nie patrząc na Florę. — Kiedy u państwa, przed dwiema godzinami, służący japoński oddał pani to napół spalone pokwitowanie, które właśnie znalazł, wówczas ja... wówczas pomyślałem... że ta kobieta zawoalowana, to była...
— Kto taki?
— Pani! — szepnął, pochylając głowę.
Flora parsknęła głośnym śmiechem.
— Nie, nie, niech się pani nie śmieje, proszę panią! Pomysł mój był szalony, idjotyczny, krzywdzący, wiem o tem, ale przyszedł mi do głowy! Już wczoraj, kiedy spotkałem panią w parku, wrażenie jeszcze przelotne i nieokreślone, przeszło mi przez myśl. Bo aby obwinić panią, wszystko łączyło się w łańcuch tak logiczny i okropny, że musiałem to pomyśleć. Niech pani przyzna to sama!
— Więc, — rzekła Flora powoli, — myślał pan, że ja, Flora Travis, jestem złodziejką?! Ale dlaczego? Cóżbym mogła mieć w tem za interes?
— Nietylko interes popycha do występku. Czyny tego rodzaju mogą być popełniane przez osoby podlegające halucynacjom... przez osoby chore... — zauważył lekarz.
Florę przebiegł dreszcz wewnętrzny. Nagle odczuła nieprzepartą chęć przyznania się do wszystkiego, zawołania:
— Tak, tak! To ja! Ja jestem tą chorą! Ach, proszę mnie wyleczyć!
Ale jakiś wewnętrzny wstyd powstrzymał ją.
— Proszę mi wybaczyć, — powtórzył Maks Lamar. — Bylem głupi, wariat, wiem o tem... ale żeby pani wiedziała, jaki jestem nieszczęśliwy.
— Nieszczęśliwy? Dlaczego?
— Dlatego, że mam dla pani bardzo żywą sympatję i głęboki szacunek, panno Travis, — odpowiedział głosem drżącym ze wzruszenia. — Czy pani mi przebaczy?