W chwilę potem pożegnali się przed bramą Blanc-Castel.
Kiedy Flora weszła do domu, Lamar zamyślił się: widział znów przed sobą czarujący uśmiech pięknej a tak niewinnej twarzy; słyszał jeszcze jej głos harmonijny. Otrząsnął się jednak z zapamiętania, uśmiechnął się melancholijnie i wzruszył ramionami.
— Idjota ciężki ze mnie, — mruknął. — O jakich chimerach marzę? Jestem lekarzem, biedakiem bez majątku, podczas gdy ona...
Pokiwał głowa i energicznym wysiłkiem postarał się wygnać z mózgu swego wszystko, co nie było w związku z zajmującą go sprawą i raz jeszcze powtórzył w myśli wszystkie dane niezwykłej zagadki, którą przysiągł sobie rozwiązać.
∗
∗ ∗ |
Wkrótce potem Maks Lamar, niosąc wciąż na ręku płaszcz czarny, zjawił się w dyrekcji policji. Przyjaciel jego Randolf Allen, był w biurze.
Dyrektor policji, niewzruszony, jak zwykle, uściskał dłoń lekarza, który mu opowiedział o wypadkach, zaszłych popołudniu.
— Przynoszę ci ten płaszcz jedynie z poczucia obowiązku, — powiedział, — gdyż bez etykiety nie może chyba przynieść wielkiej korzyści.
— Mogę jednakże zrobić ankietę u rozmaitych krawców w mieście, — zauważył Allen, — chyba że kupiono go gdzie indziej. Dziękuje ci bardzo, że się tem zająłeś.
— Słuchaj, — przerwał doktór, trochę podrażniony zimną krwią przyjaciela. — Chciałbym mieć szczegóły o Dżimie Bardenie.
— Wiesz sam, że on nie zdaje rachunków, sprawiedliwości ludzkiej, — stwierdził Allen.