Z rękami w kieszeniach, czapką nasuniętą na oczy, starą chustką fularową obwiązany dokoła szyli, z papierosem w ustach, mężczyzna, a raczej chłopak liczący dwadzieścia — dwadzieścia parę lat najwyżej, wyglądałby na włóczęgę bardzo podejrzanego, gdyby nie jakiś rodzaj ogłupienia, rozlanego na jego obliczu i nadający mu wygląd jakby był stale pod Wpływem jakiegoś narkotyku.
Być może, że był on bezdomny i nocami włóczył się pod gołem niebem, jednakże cały dzień spędzał jak przyklejony do wystawy sklepiku z miną głupią i zaspaną. Sklepik był bardziej niż skromny, wąski, a okno z szybami brudnemi i zakurzonemi, nieprzeniknionemi dla wzroku ludzkiego, nosiło napis:
Wybiła godzina dziesiąta rano, gdy na rogu ulicy ukazało się indywiduum lat około trzydziestu, źle ubrane, długie i blade jak świeca. Wlokło się ono krokami cicehmi, będąc obute w pantofle, szczegół toalety łatwy do wytłómaczenia, gdy się wzięło pod uwagę niesiony pod pachą pakunek, za-