Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/113

Ta strona została skorygowana.
109

kład waty, potem dużą złotą broszę, bogato wysadzaną brylantami, wysokiej wartości.
Sam długo badał klejnot.
— A więc? — spytał Jones.
— No tak! To nie jest złe, ale mogłoby być lepsze, — rzekł Sam, stawiając broszkę przed sobą.
— Naturalnie. Mówi się tak zawsze... No, wreszcie ile?
— Dwadzieścia.
— Blady człowiek aż skoczył. Gwałtowne oburzenie wykrzywiło mu twarz.
— Dwadzieścia dolarów! No, no! To coś nowego! Chyba żartujesz sobie!
— To moja cena, — rzekł Sam uprzejmie. — Można się zgodzić albo nie.
— A więc nie! Nie popatrzyłeś chyba na mnie dobrze. Co? Nie jestem nowicjuszem.
Sam wzruszył ramionami.
— Ej, do czego służy ta cała gadanina! Nie chcesz? Bardzo dobrze! Mnie to jest wszystko jedno. Zabierz swoje cacko... Ale, ale, czekaj, myślę coś... Co ty teraz z tem zrobisz? Sprzedasz gdzieindziej? Tylko u Jeremiasza Shav‘a możesz być pewny, że nie będziesz miał kłopotów ani przykrości... Ale on się dowie, że nie porozumiałeś się ze mną i już nie zechcą gadać z tobą... I wrócisz znów za parę dni do starego tatki Smilinga... ale w ów czas będzie to już tylko dziesięć dolarów.
Jones drżał cały ze wściekłości.
— Ja ci się odwdzięczę, — warknął. — Następnym razem, gdy poprowadzisz wyprawę, jeżeli to weźmie w łeb, będziesz wiedział, skąd to pochodzi.