Kiedy w minutę później Maks Lamar wszedł do sklepiku, zastał szewca, klepiącego podeszwę miarowemi uderzeniami młotka.
— Ach, pan doktor Lamar! No, doprawdy, mogę powiedzieć, że się bardzo cieszę, widząc pana! — uradował się Sam.
— Dzieńdobry, Samie, — rzekł serdecznie doktor. — Jakże idzie warsztat? Jak zdrowie?
— Dzięki panu i poza moim przeklętym reumatyzmem, zdrowie nie jest złe, panie doktorze! A dzięki tej dobrej panience, która mi dała za co urządzić się, mogę żyć spokojnie. Naturalnie, pracując, jak należy... Ale to bardzo grzecznie ze strony pana doktora, że wstąpił mnie odwiedzić.
— Och, Samie, nie dziękujcie mi, bo jeżeli dziś przyszedłem do was, to dlatego, że spodziewam się od was jednej przysługi.
— Odemnie? Ach, jeżeli to możliwe, to cieszyłbym się bardzo.
— Więc słuchajcie. Znaliście Dżima Bardena? Byliście z nim w bliskich stosunkach przez szereg lat?
— No, tak, o he można być w bliskich stosunkach z człowiekiem tak dzikim, jak on.
— Otóż, Samie, to słynne Czerwone koło, występujące na ręce Dżima Bardena podczas jego ataków, nie zniknęło z nim razem...
Sam uczynił ruch zdziwienia.
— Co też pan doktor mimówi?
— Tak, mówię prawdę. Od śmierci Dżima Bardena Koło Czerwone widziano kilka razy. I ja widziałem je sam.
— Na czyjej ręce?
— Na ręce kobiety, której nie znam i której nie mogłem dogonić.
Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/115
Ta strona została skorygowana.
111