Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/116

Ta strona została skorygowana.
112

— Panie doktorze, niech pan to zostawi, pan się powala! — krzyknął gwałtownie Smiling.
Maks Lamar nie słuchał. Pogrążony w swych rozmyślaniach, machinalnie wziął do ręki stary trzewik, stojący przed nim i trzymając go za sznurowadło wywijał nim, zupełnie nie zwracając na to, co czyni.
W oczach Sama zjawił się wyraz zaniepokojenia bardzo groźnego. Bo trzewik, którym wywijał Maks Lamar, miał właśnie obcas wydrążony z ukrytą wewnątrz broszką.
— Rozumiecie chyba, Samie, — mówił dalej doktor, — że jest rzeczą zupełnie niemożliwą, by ten tak niezwykły stygmat ukazał się na ręce innej, niż potomka rodziny Bardenów.
— Istotnie, — potwierdził szewc głucho, a wzrok jego śledził bacznie ruchy doktora.
Bo Maks Lamar nie trzymał już trzewika za sznurowadło, ale wziął go w obie ręce.
Przebłysk zbrodniczy zapalił złowrogiem światłem źrenice Smilinga. Pomału, poza plecami doktora, wyciągnął rękę i chwycił swój młot szewski, broń straszną w jego łapach siłacza.
— A więc istnieją jeszcze przedstawiciele rodziny Bardenów i w tem jest klucz zagadki, — mówił Lamar. — Samie, wy przecie musicie wiedzieć, czy Dżim Barden miał oprócz Boba inne potomstwo?
— Nie, panie doktorze, klnę się, że nic nie wtem o tem!
Sam Smiling mówił powoli, a jednocześnie podnosił rękę, uzbrojoną młotem, ponad głową doktora, pochylonego naprzód. Czekał... gotowy do uderzenia...
Lamar trzymał wciąż nieszczęsny trzewik w ręce prawej i obstukiwał dłoń swej ręki lewej obcasem, kryjącym w sobie klejnot, który już nie owinięty watą, poruszał się za-