Wówczas ogarnęło go zdumienie bez granic. Te trzy litery razem złączone, tworzyły wyraz, a raczej imię: Bob.
A Bob — było to imię jego syna.
Ze wzruszenia zachwiał się i, aby nie stracić równowagi, musiał usiąść na stołku. Ale owo przerażenie przed tajemniczem zjawiskiem przeszło bez śladu. Nie miał on przed sobą żadnego cudu nie rozumiejąc jeszcze kryzysu, przez jaki przeszedł, nie rozumiejąc, że był igraszką swego chorego mózgu i że koło czerwone przez niego narysowane, poplątało się wskutek naturalnej u niego halucynacji, z plamą świetlna, tańczącą na ścianie i przynoszącą mu sygnały syna jego Boba, pojął, przynajmniej, pochodzenie tych plam i znaczenie sygnałów.
Ogarnął go wielki spokój. Koszmar podstępny i okropny czegoś nadprzyrodzonego i niepojętego, oddalił się. Teraz on wiedział.
Wiedział! Gdzieś, leżąc wysoko na jakimś sąsiednim dachu. Bob poprzez otwór okna jego celi, dawał mu znaki zapomocą małego lusterka kieszonkowego, które zbierało promienie słońca i posyłał ie do ciemnej celi.
Okienko to, przez które trochę powietrza i światła wchodziło do celi, było zawsze otwarte. Wycięte w murze grubym na dwa metry, rozszerzało się na zewnątrz.
Często Dżim wślizgiwał się aż do otworu, zbyt wąskiego by więzień mógł uciec tamtędy, i tam, przez długie godziny, pogrążał wzrok, ponury i znudzony, w małem podwórku, ciemnem jak studnia, wybrukowanem wilgotnemi, zielonkowemi kamieniami. Upewniwszy się, że na kurytarzu niema