— A teraz, rzekła wesoło, dajny znać Samowi o rezultacie mojej misji.
Telefon był tuż pod ręka, obok Buddhy.
— Hallo! To ja... tak... ja, ja sama! Wszystko poszło dobrze... Owszem, przychodzę... będę za kwadrans.
Powiesiła słuchawkę i wyjrzała przez okno, które otworzyła. Nagle rzuciła się przerażona wstecz: na uicy ujrzała człowieka, stojącego pod kamienicą.
— Co, u licha! — szepnęła, — czyż wypadkiem byłabym śledzona?
I ostrożnie już tym razem wyjrzała znów na dwór.
Padał gwałtowny deszcz.
— Głupia jestem, — pomyślała Klara, — przecie tak strasznie leje, jakiś przechodzień chce pod murem znaleźć chwilową ucieczkę przed deszczem.
I już nie zajmując się więcej tem, co nazywała w duchu szczegółem bez znaczenia, Klara szybko zmieniła toaletę, włożyła ciemny kostjum a na głowę beret aksamitny, a wziąwszy przygotowany pakunek z obuwiem, opuściła mieszkanie.
Po schodach zbiegła prędko, ale kiedy miała już przejść przez próg domu, natknęła się na człowieka, którego widziała z okna.
— Czyż to sposób zapychać sobą przejścia w cudzych domach, — rzekła dość szorstko.
— Przepraszam najmocniej panią... — usprawiedliwił się człowiek.
Ale zamiast grzecznie usunąć się kobiecie z drogi, stanął teraz stanowczo we drzwiach, nie pozwalając przejść.
— Ale po rozwadze zmieniam zdanie, — rzekł nagle ostrym tonem — i aresztuję panią!
Klara rzuciła się wstecz.
Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/145
Ta strona została skorygowana.
141