Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/163

Ta strona została skorygowana.
159

Zmierzch zapadał szybko.
Ody wszedł do lokalu restauracyjnego, sala była już pusta.
— Ptaszek zwiał! Naturalnie! Domyślałem się tego!... Hm, niema innej drogi, jak iść jedyną ulicą Surfton i być przygotowanym na wszelkie ewentualności, — pomyślał Maks Lamar.
Uszedł tak może z pół mili, gdy o mało nie przewrócił go jakiś biegnący szybko osobnik.
— Pan doktor!
— Smithson! Co się stało?
— Ach, panie Lamar, — odpowiedział inspektor, — proszę sobie wyobrazić, że po wyjściu z baru „ptaszek“ nasz zaczął umykać jak żebra w pustyni. Ja za nim. W przeciągu pięciu minut dognałem go i schwytałem go za kołnierz. Ale zbój z niego porządny. Upadliśmy obaj na ziemię. W chwili, gdy zdawało mi się, że jestem już jego panem, bandyta wsunął mi rękę z tyłu do mojej kieszeni i wyciągnął rewolwer z pochwy. Wycelował go na mnie. Jednym susem byłem już na nogach, a on krzyczy: „Zmykaj stąd, lub strzelam“.
— No i co?
— No — cóż pan chce?... Rozbrojony, musiałem uciekać, ścigany przez tego przeklętego Sama.
— Nie traćmy więc czasu, — zadecydował Maks Lamar. — Naprzód! W drogę! On ma wasz rewolwer, ale ja mam mój. Możemy sobie stawić czoło.
Doktor i policjant udali się w kierunku, obranym przez szewca.
Nie uszli jeszcze stu kroków, gdy wstrzymały ich strzały. Kula dosięgła Smithsona i utkwiła w nodze. Ranny padł z jękiem na ziemię.